Music is my boyfriend.

Hejo Kociaki, ostatnio naskrobałam trochę smutasków, ale skoro jest czwartek, co oznacza koniec tygodnia, muszę się trochę rozruszać, Wy też skorzystacie przy okazji, mam nadzieję.

 

Muzyka. Królowa wszystkich dziedzin życia, pierwsza substancja, która działa lepiej niż kawa, narkotyki, czy seks (osobno, lub w trio).
Nietzsche zwykł mawiać, że wierzył by w Boga, który by tańczyć potrafił, ja z kolei mówię, że każdy z nas ma muzyczne tajemnice, które wyzwalały w nim zwierzę, a których dziś się wstydzi, lub nie (jak ja, bo się mało czego wstydzę).

 

Zapinajcie pasy, słuchawki na uszy, jedziemy na wędrówkę szlakami moich wyborów muzycznych przez lata.

 

  1. Backstreet Boys.
    Panowie są na scenie 22 lata, i W TYM ROKU MAJĄ KONCERTY W POLSCE, FOR REAL.
    Jako mały brzdąc, wraz ze starszym bratem uznaliśmy, że nie wypada słuchać boysbandu – znaczy Mati stwierdził, ja zmałpowałam, jak to młodsza siostra.
    Nie ma się jednak co czarować – słuchaliśmy ukradkiem, czerpiąc niezdrową przyjemność z oglądania chwytających za serce teledysków.

Do dzisiaj mam płytkę na kompie i puszczam sobie czasami w środku nocy, serio.

 

  1. Spice Girls
    Tony gazet, kupionych z miłości do 5 dziewcząt z UK. Miałam też bluzę, pocztówki i zeszyty.
    Kochałam Geri, nie cierpiałam Victorii, a Emma była dziewczyną, którą nigdy nie chciałabym być.

Miłość uleciała z czasem i nie poprawił jej nawet solowy album Ginger Spice.

 

  1. Dżem
    Tak, tak. Z uwagi na kulturowy cieżar mojego miasta, obowiązkiem było wybrać w wieku nastu lat jedną z dróg, a mianowicie:
    – techno
    – hip-hop
    – Dżem
    Wybrałam to 3, nagminnie podkochiwałam się w długowłosych chłopięciach i nie chciałam dać wiary w to, że Rysiek był ćpunem i alkoholikiem. Płakałam przy piosence “Paw”, a szczytem hardkoru było wydrapanie loga zespołu na klatce schodowej.
  2. Metallica
    Przetrwali dłużej niż Dżem, w sumie mam do nich sentyment po dziś dzień (kolejny raz, Mateusz, dzięki). Typowo, po moim krótkim jak okamgnienie romansie z punkiem (Sedes, Psy wojny), przyszedł czas na metal. Ubierałam sie na czarno i jak na złość, nie lubiłam muzyki w typie Iron Maiden. Metallica była cudownym konsensusem, no i Kirk Hammett pociągający był zawsze. Nawet bardzo.
  3. HIM
    Wszystko zmieniło się, kiedy poznałam Ville Valo. Straciłam głowę dla fińskiego Księcia Ciemności, którego wokal przyprawiał mnie o szybsze bicie serduszka (zresztą, mam tak do dziś).
    Namiętnie szukałam wywiadów z nim, a zdobyty gdzies tam plakat dumnie wisiał na ścianie kilka ładnych lat.

 

  1. Led Zeppelin
    Oj, kochałam Roberta Planta. I ten klimat lat 70, obcisłe gacie i gołe klaty. Niedźwiecki prowadził kiedyś listę przebojów Wszechczasów na MTVClassic i wydanie z piosenką Stairway to Heaven na Medison Square Garden na 1 miejscu (bardzo mało oryginalnie), nagrałam na kasetę VHS.

A że zdolna byłam zawsze, nic się nie nagrało.

 

Jak tak pomyślę, to ta notka musiałaby mieć z kilometr długości, albo i więcej.
Bo przecież Guano Apes z cudowną Sandrą Nasic, Incubus z najlepszą piosenką Stellar, albo Are you in, Kings Of Leon na studiach łatali mi i rozrywali na nowo połamane serce, OSTR bujał mną w Indiach, razem z Mattafix, a Florence and The Machine rozbiła mi mózg na kawałki każdą swoją piosenką. Plus milion innych.

 

No i wiecie jak – Freddie i Michael forever.

 

zdjęcie: via Pinterest

Dodaj komentarz