Bogowie nie umierają nigdy.

Bogowie nie umierają nigdy.

 

24 listopada 1991.

W wieku 45 lat odchodzi Farrokh Bulsara, czyli Freddie Mercury, na grzybiczne zapalenie płuc, wywołane toalnym brakiem odporności, związanym z chorobą na którą cierpi artysta, a mianowicie, AIDS.

 

W tym dniu moja Mama ma 30 lat i dopiero po 25 kolejnych przyzna mi się, że przepłakała pół dnia, kiedy się o tym dowiedziała.

Ja w tym dniu mam 11 miesięcy, więc nie za bardzo ogarniam takie pojęcia jak śmierć.

Dopiero po jakichś 7? 8? latach, oglądając koncert Live in Budapest ‘86, na naszym wysłużonym telewizorze, doświadczam 2 uczuć, które mają siłę bomby nuklearnej, czyli:

– pierwszej prawdziwej miłości (która trwa po dziś dzień) do gościa w koszulce z Marylin Monroe i białych Levisach
– tragedii straty, kiedy dowiaduję się, że obiekt mojego uczucia nie żyje od dłuższego czasu.

Mając te 8, czy 9 lat nie wiedziałam za dobrze, co to znaczy być gejem, albo biseksualistą, wiedziałam tylko tyle, że nigdy nie spełni się moje największe marzenie i Freddie nie zostanie moim mężem, co jest najmniej sprawiedliwą rzeczą ever.
Do dziś tak uważam.

 

grudzień 2014.
Na moim przedramieniu pojawia się Mercury i pozostanie tam już na zawsze.
Mój Ojciec pierwszy raz jest dumny z moich mazanek, ja jaram się w opór.

 

25 czerwca 2009.

W wieku 51 lat odchodzi Michael Jackson, wg informacji podanych publicznie, przyczyną śmierci jest nagłe zatrzymanie krążenia.

 

Mam 19 lat, skończyłam liceum i jestem po maturze. Planuję wakacje nad morzem, cierpię z powodu połamanego serduszka, ale tak naprawdę jestem mega zadowolona, jest zielono, ciepło, a ja w perspektywie mam całe życie.
Tego dnia nie dochodzi do mnie za bardzo fakt jego śmierci, wszystko zmienia się, gdy, kierowany impulsem, mój Brat składa składankę najlepszych wałków Króla i słucham ich sobie w drodze do pracy, a do pracy miałam daleko, bo do Gliwic.

 

Moja fascynacja Michaelem zaczęła się późno, w zasadzie po jego odejściu, jednak trwa nieprzerwanie po dziś dzień, a druga strona przedramienia czeka na jego podobiznę.

 

Ktoś kiedyś zadał mi pytanie, którego bym wybrała, gdybym mogła słuchać tylko jednego z nich do końca życia i to jest właśnie konflikt tragiczny, a nie tam żadna Antygona.

 

To nie jest tak, że nie słucham innej muzyki, bo słucham, ale na pendrivie do Auticzka zawsze są ich rytmy, nie ma bani bez puszczania One Year of Love albo Dirty Diany, nie byłoby wielu momentów, gdyby nie Oni.

 

Dlatego nie śmieszą mnie i rozumiem posty pełne żalu po śmierci Davida Bowie, który odszedł 10 stycznia 2016 roku w wieku 69 lat na raka wątroby.

 

Bo odejście Legend musi być głośne.

 

I, kurwa, naprawdę, wolałabym, żeby na fejsbukowych tablicach wyświetlało się na co dzień tyle dobra, co jeszcze 2 dni temu.

 

zdjęcie: via TheClassyIssue

Dodaj komentarz