Trochę umieram.

Jakoś tak się dzieje, że lato zawsze przychodzi niepostrzeżenie.

 

Najpierw zaczynają przemakać Ci buty, bo nadchodzi odwilż, fale roztopów hulają przez podziurawione chodniki i krzywe krawężniki. Grube kurtki coraz częściej wiszą na wieszakach w przedpokojach, smutne i łaknące uwagi, złorzeczące na cienkie wiatrówki i lekkie płaszcze.

 

Potem słońce świeci już bardziej bezpośrednio, a nie przez lodową skorupę, ludzie szaleją, zrzucają szale, stadnie rozpinają guziki, zamki, po czym siąpią nosem i kaszlą.

 

I nagle, zanim się obejrzysz, przychodzi czerwiec.

 

Jestem w 6 klasie podstawówki i gram Balladynę w szkolnym przedstawieniu. Mam długą sukienkę, której na pewno nie miała na sobie bohaterka, bo była ze wsi, a ja wyglądam jak daleka wariacja na temat strojów średniowiecznych pań dworu. Zabijam Alinę drewnianym nożem do smarowania masła.
Wracam do domu przez mini park, w którym uczyłam się jeździć kiedyś na rowerze, mam do dzisiaj bliznę na lewym łokciu i awersję do jazdy bez trzymanki. Słońce prześwieca korony drzew, a niebo już nigdy nie było takie niebieskie, jak wtedy.
Puszka coli w automacie kosztuje 1,5 zł, najbardziej lubię Sprite i jest mi smutno, że zostawiam pierwszą szkołę i muszę iść do gimnazjum.
Żadna z przyjaźni i sympatii z podstawówki nie przetrwała do dnia dzisiejszego.

 

Jestem w 3 klasie gimnazjum, mam za sobą pierwszy wypadek, który skończył się gipsem, pierwsze rozczarowanie o charakterze miłosnym i pierwszy “poważny” egzamin.
Jestem przekonana, że język polski jest najlepszym przedmiotem ever, wybieram klasę dziennikarską w najgorszym liceum w naszym mieście, bo jest tam dodatkowo język francuski. Jest upalnie tego roku, pod szkołę przychodzą dziennikarze lokalnej gazety i pytają, czy test był trudny, mówię, że nie i mrużę oczy, bo słońce bezczelnie świeci mi w twarz.
Jadę na Mazury i zakochuję się w braku prądu i ciepłej wody, i w tym, że do sklepu jest 9 km.
Nigdzie później nie widziałam tak zielonych drzew i takiego spokoju o świcie.
Jest tak gorąco, że dostaję lekkiego udaru słonecznego, to najlepsze wakacje mojego życia, oczywiście do czasu.

 

Jestem w klasie maturalnej, maj staje się czerwcem, bo matura i mamy szybciej wakacje.
Mam włosy do połowy pleców w kolorze lekko rudym,  trzesę się z zimna na placu przed szkołą i legalnie palę petka przed drzwiami, bo nie jestem już uczennicą. Nie założyłam rajstop, tylko pończochy i odmarza mi tyłek.
Mam zaplanowane wakacje nad morzem, nie wiem jeszcze, gdzie pójdę dokładnie na studia, jest mi najsmutniej, bo liceum pokochałam miłością gwałtowną i gorącą.
Dostaję na maturze urywek książki Myśliwskiego, łzy kapią mi na stół, kap, kap.

 

Jestem na trzecim roku studiów, na samej końcówce. Jadę do Sosnowca, jest parno i duszno, zbiera się na burzę, mam na sobie krótkie spodnie w paski i 2 tatuaże, moja promotor spóźnia się milion lat, wędruję po korytarzach uczelni, jest pusto i glucho. Dopiero co dostałam pracę na etat, jestem szczęśliwie zakochana i wkurwiona, że pani się nie pojawia.

Wracam do domu śmiesznym autobusowym autokarem, leje tak mocno, że świat za szybą przypomina jedną wielką plamę.
Koło Tychów rozpogadza się i udaje mi się zdążyć akurat na piękny, pomarańczowo-krwawy zachód słońca, zapach trawy miesza się z zapachem rozgrzanego wcześniej, do gołej smoły, asfaltu.

Dużo się śmiałam w tamtym czerwcu.

 

Zawsze się trochę umiera latem, mam takie wrażenie.

zdjęcie: via Pinterest

Dodaj komentarz