O miłości po raz wtóry.

Uczucie chęci przynależności jest uczuciem, które towarzyszy ludziom od wieków, na co wskazuje…

 

Ale bełkot, nie? Myśleliście pewnie, że przez pomyłkę weszliście na wikipedię, a nie do mojego domku w sieci.

 

Ale słowo-klucz już rzuciłam. Przynależność.
Nikt nie jest samotną wyspą, jak to co jakiś czas przypominają nam filmy i książki, ale ostatnio, poruszają bardziej temat przynależności do Tego Drugiego Człowieka- jego ciała, duszy, albo portfela, a ja nie o tym chciałam. Ja chciałam o miejscach.

 

Plac

To je to mistyczne miejsce, gdzie spotykają się dzieci, żeby grać w piłkę, ganianego, w kulki i chowanego. Wersja dla dziewczyn zakłada tez siedzenie na kocu i bawienie się lalkami, co powinno być zabronione – 90% z tych dziewczynek wpadnie przed 30 i będą to robić z żywymi dziećmi, więc lepiej, żeby rozwijały swoje układy mięśniowo-kostne, póki czas.
Mój plac był mało gościnny, odwiedzany głównie przez dzieci z rodzin patologicznych, z którymi więź zadzierzgnąć było trudno, dlatego wybierałam zazwyczaj własną głowę i wędrówki z pluszowym psem na smyczy, a że żyłam w dziwnych czasach bez komórki przy dupsku, to Mama nieraz odchodziła od zmysłów.
Nie czułam się na miejscu.

 

Szkoła

Kochałam wszystkie, tak jak kocham naukę, sprawdziany, testy i egzaminy. Pamiętam większość klas, w których przesiadywałam godzinami, ludzi, którzy umilali, albo uprzykrzali mi życie.
To były moje miejsca, ale czasowo tylko, do momentu opuszczenia murów danej instytucji.
Porzucałam je ze smutkiem, żeby nigdy nie wrócić, bo kolejny etap i tak był ciekawszy niż poprzedni i jakoś tak od zawsze wiedziałam, że to tylko przelotne romanse.

 

Ojczyzna

Nigdy nie czułam się Polką, nie zachwycały mnie zespół Mazowsze, polary i kultura robienia grilla na każdym możliwym skrawku trawnika. Historyczne ekscesy też mnie jakoś nie podniecały, a kiedy zanurzyłam się odrobinę głębiej, to nie ukrywam, że łatwiej byłoby żyć w przeświadczeniu, że Pan Wołodyjowski naprawdę istniał.
Tak więc – nope. Nie jaram się, nie interesuje mnie, wymiotuję znakami Polski Walczącej, które pojawiają się wszędzie co i rusz. Nie moje klocki jednak, i w sumie to tak, czasami się tego wstydzę.

 

Śląsk

Ślązaczką nie czułam się tym bardziej. Gwara, którą posługiwał się mój Ojciec (i, na szczęście, do dziś to robi) była obciachowa, nudelkula była kulą makaronu, miasta na Śląsku powodowały u mnie odruchy wymiotne, bo brzydkie, bo biedne, bo alkoholizm, patolnia i bóg wie co jeszcze.
Nie wiem, kiedy się to zmieniło.

Nie przeczytałam mądrych książek, które wyłożyłyby mi tożsamość Ślązaka, jego odmienność na tle innych, bo tak naprawdę, przecież nie-Polaka.
Nie zaczęłam biegle posługiwać się najpiękniejszym ze wszystkich języków, szeleszczącym, pachnącym nagrzaną cegłą, o smaku domu.
Nie wyemigrowałam po to, żeby zatęsknić za małą ojczyzną.

Po prostu, bez istotnej przyczyny zakochałam się. I to nie w ludziach, czy kulturze, tylko w miejscach, odblaskach wspomnień, które najpiękniejsze działy się tutaj.

Ulice na robotniczych osiedlach, rozgrzane upałem, pełne słońca, gdzie drobne pyłki tańczą w stojącym powietrzu, jakby na przekór. Maszeruję nimi leniwie, palę pierwsze papierosy w życiu. Patrzę do góry, niebo jest nieprzyzwoicie niebieskie na tle szarych familoków, i nagle mój wzrok przyciąga kolorowa huśtawka, na której huśta się mała dziewczynka w przybrudzonej kiecuszce, w oknie jej babcia rozwiesza pranie.
Żałuję do dziś, że nie potrafię robić zdjęć.

 

Jadę autobusem, trasa Katowice-Ruda Śląska, jest jesień. Przystanki autobusowe powleczone są słońcem, trochę już przygaszonym, bo październikowym, w kolorze rozświetlonego złota. Mijam biedne sklepy spożywcze, jeszcze biedniejsze klitki z napisem Monopolowy, ich brudne szyldy nie przykuwają niczyjej uwagi, mijam wąskie domy z cegły, opieram czoło o szybę i, jak rzadko kiedy, nic nie myślę, tylko patrzę z zachwytem, jest tak pięknie, że chciałabym, żeby autobus nr 6 jechał jeszcze dłużej.

 

Mam urodziny, jadę dziarsko do Katowic, a że mróz jest tęgi, to lekko szczękam zębami w autobusie linii nr 1, mimo że pod spodniami mam rajstopy. Albo pończochy, w końcu to urodziny.
Wysiadam w granatowy wieczór i sunę ostroźnie po szklanym chodniku, w torebce postukuje mi wódka i kieliszek. Jadę do Chorzowa, gdzie umówiłam się z przyjaciółmi.
Stoimy na przystanku tramwajowym, czekamy, oczywiście na tramwaj, pokazuję znajomemu zawartość flaszki, on pyta “to, Oleńko (uwielbiam, jak tak do mnie mówią), wychylylybymy za winklem?”, oczywiście, że tak.
Wracamy potem nocnym autobusem gdzieś, żeby zakończyć tą mroźną, soczystą noc, światła jarzeniówek mają pewnie z 5000 kalwinów, bo niebieskie światło razi po oczach, jak w trupiarni. Do dziś pamiętam te urodziny najlepiej ze wszystkich.

 

Wczesna wiosna, znowu jadę do Chorzowa, trochę mi zimno bo się za bardzo wyletniłam. Lądujemy w parku o nazwie Reden, jesteśmy głośno, jesteśmy bardzo młodzi, jest flaszka i powoli nasze śmiechy wtapiają się w aksamit zmierzchu. Przysiadam na ławce, patrzę znowu w niebo, jakoś mam taki nawyk, lekka mgła otula korony drzew, czarnych i bardzo realnych na tle wibrujacego światła latarni w kolorze pomarańczowego różu. Zaciągam się powietrzem jak szlugiem i czuję, że żyję.

 

Świętochłowice, Siemianowice, Bytom, Zabrze, Gliwice. Katowice Ligota, Podlesie, Tauzen, park chorzowski.
Z każdego z tych miejsc mam miliony zdjęć, schowanych w głowie. To moje miejsca, to do nich wracam i za nimi tęsknię.
To one powodują, że czasem, wsiadam do Auteczka i jedziemy tam, gdzie diamenty są zawsze, li tylko, czarne.

 

Dodaj komentarz