Na zimno.

Wczorajszy wpis był pełen entuzjazmu, ale krótki, bo moje umęczone niekończącą się edycją ciało nie było w stanie wykrzesać z siebie czegoś bardziej konkretnego niż:

 

AAAAAAAAAAAAAAA, nareszcie!!

 

Dzisiejszy wpis będzie dłuższy.

 

Musiałam wczoraj przewertować każdą notkę, jedna po drugiej, żeby w miarę je ujednolicić, wypierdolić zdjęcia z tekstu, dodać je tam, gdzie ich nie było, wyrównać tekst, ponadawać tytuły, tam gdzie nie chciało mi się tego robić kiedyś. I takim sposobem cofnęłam  własny, mentalny kursor o jakieś ponad dwa lata, kiedy to założyłam blogaska na blogspocie.

 

Byłam wtedy młodą 22-letnią olą, która przepracowała pół roku na etacie, więc wydawało jej się, że pozjadała wszystkie rozumy, była w związku, miała włosy w kolorze dziwnego blondu (bo chciałam mieć platynę, a wyszło jak zawsze. Jakby mnie ktoś oblał detergentem i posypał solą), miałam też tylko 4 tatuaże i robiły na mnie wrażenie takie persony, jak Kominek, krul blogersów.

Nie lubiłam swojej pracy, byłam rozczarowana życiem zaraz po studiach, a większość swojego czasu wolnego przesiadywałam w barach, pijąc piwo i sycząc na życie.

 

I tak sobie wczoraj leciałam przez te wpisy i wstyd mi się zrobiło nieraz, za siebie, że taka menda marudna i że nic mi się nie podobało. Uśmiałam się też, nawet kilka razy zrobiło mi się smutno, bo skapłam się, że czytywałam wtedy natemat.

 

W pierwszym roku istnienia blogasek zarobił niecałe 40 noteczek. W kolejnym – 113.

Zaczęły do mnie pisywać osoby, których nie znałam (niektórych nie poznałam do dziś), a które znalazły mnie w sieci, co było absolutnie najlepszym uczuciem ever.

Dużo moich znajomych zaczęło mówić mi, że mnie czytają, co również było najlepszym uczuciem ever.

 

I tak sobie siedziałam ze sobą wczoraj i myślałam o tym, że może i dobrze, że nie da się odświeżyć sobie umysłu za pomocą klawisza F5, ale do wszystkiego trzeba powoli i świadomie dojrzewać.

 

Kiedyś miałam nadzieję, planowałam wręcz, że Work hard and miss fun będzie znanym blogaskiem, którego będzie czytywała polska blogosfera, że jakieś firmy będą ze mno współpracowały i moze nawet odpalą coś za darmo, w stylu szczotki do pyska, która zdziera Ci stary, zszarzały naskórek, aż świecisz na czerwono, albo bezdotykowego urządzenia do wyrywania włosów z nosa.

 

Dzisiaj wiem, że tego nie chcę (chyba że to urządzenie wyrywałoby też brwi).

 

Ta strona, którą tu widzicie jest najmojszą ze wszystkich rzeczy, które mam. Pamiętam stany, w których pisałam każdą z rzeczy tutaj, pamiętam każde przyspieszone bicie serca na widok, że zagląda tu więcej niż ja i ja z innego kompa.

 

Gdyby to było rozdanie nagród MTV, wytoczyłaby się w tej chwili zza kurtyny Beyonce, albo Lady Gaga, ja miałabym na sobie kieckę i ostatnimi słowami dziękowałabym rodzicom, że mnie wspólnymi siłami urodzili, bo inaczej nie założyłabym bloga.

 

Ale życie to na szczęście nie je bajka, a ja siedzę w dziurawym dresie, ujebanym swetrze i skarpetach nie do pary i dziękuję Wam, że przysiadacie tutaj na chwilę.

zdjęcie: via Pinterest

2 Responses to “ Na zimno. ”

  1. Zaczęłam czytać niektóre Twoje posty jakieś pół roku temu. Na fb nasi wspólni znajomi klikali „lubię to” i w ten sposób dowiedziałam się o Tobie. Na początku była to przypadkowa czytanina. Z czasem większość Twoich wpisów zaczynała bawić. Okazuje się, że ktoś jeszcze myśli w podobny sposób i ktoś jeszcze miewa dziwaczne sytuacje. Aktualnie z niecierpliwością 5 latka, który wie, że ma iść na plac zabaw czekam na kolejny wpis, który ubarwi szarość dnia powszedniego. Jednym słowem – fajnie, że jesteś :)

  2. Właśnie to jest najlepsze uczucie ever;)
    Peace&love!!!

Dodaj komentarz