Lato w mieście.

Kompletnie nie wiem, co napisać, wiec może trochę pocztówek z wakacji w mieście?

 

Niedziela. Ukrop jak jasny pieron, wspomnienie poprzedniego wieczoru jest nazbyt jeszcze plastyczne, tak wyraźne jak czarne mam pięty po nocnej wędrówce przez miasto bez butów. Pakuję się do pociągu, z wiadomych względów nie mogę jechać autem, naprzeciwko mnie siedzi dziewczyna – ma spódnicę z bluzki (bo taka cienka) w kolorze wściekłgo rózu, wypchany stanik, rude włosy do pasa i buty na obcasie z boazerii. Jej paznokcie biegają po ekranie różowego telefonu, ciężko machają jej powieki, obciążone sztucznymi rzęsami.

Patrzę urzeczona i nie wierzę, że mam przed oczami odpust, który wyszedł z solarium.

 

Siedzę na rynku w Katowicach z przyjaciółką, dobiega mnie ryk pana chodzącego bez koszulki, z porządnym brzuchem i patykowatymi nogami wyglądającymi nieśmiało spod szortów koloru khaki:

– No i znowu te rolady chopie, na obiad, wiela można, no nieeee, jo lubia, ale kurwa, jak tak co tydzień to się nie do, nawet nie zaczna tęsknić za tym, a tu znowu ta rolada.

 

Siedzę na rynku dalej, moją uwagę przyciąga pani, która wchodzi w butach do fontanny, wychodzi z niej i zostawia wszędzie mokre ślady, człapie ciężko stopami w namoczonych baletkach koloru niezidentyfikowanego, ale z całą pewnością, ciemnego. Odwracam głowę i widzę pannę bez koszulki i w krótkich spodniach, chyba ludziom jest gorąco.

 

Wracam pociągiem, mijam dziewczęta w krótkich spódniczkach, w wysokich obcasach i długich nogach, które dyskutują o praktykach i szkole, to już taki standard, że przynajmniej raz w tygodniu czuję się staro, chociaż to ja mam porwane spodenki i płaskie buty.

 

W pociągu jest klimatyzacja, kocham go. Kocham go trochę mniej, kiedy ma opóźnienie co najmniej 15 minut, czytam książkę, strony są tak białe, jakbym była na kwasie, wychodzą i biją mnie po oczach, okulary przeciwsłoneczne znowu zostawiłam gdzieś indziej, niż ja sama.
– Jedziemy, do kurwy, no!!! – krzyczą młodzi chłopcy i wiem już, że ktoś tu nie jest gentelmanem i pił przed południem.

 

Siedzę nad jeziorem, które jest zapchane jak dworzec autobusowy, słońce powoli zachodzi, ale jeszcze niemrawo, jakby chciało trzymać nasze ciała, umęczone upałem, w garści do końca, aż padniemy bez pamięci o tym dniu.
Rodziny z dziećmi i dzieci z rodzinami maszerują dziarsko, jeżdżą na rowerach, jedzą lody i kąpią sie w wodzie pełnej sinicy, uderza mnie w ucho wspomnienie 5-letniej Olkizerolki, która też się tu kąpała, jadła kanapki z serem, uciekała przed śniętymi rybami i opijała się wody pełnej wszystkiego, miała jasne loczki i nie potrzebowała góry z kostiumu kąpielowego.

 

Wracam do domu z pracy, upał gwałci moje checi do jakiejkolwiek pracy, kładę się na łóżku i tracę kontakt z rzeczywistością, żeby złapać go godzinę później, rozłożyć notatki i dostać matematyką prosto w twarz. Przez ponad 4 godziny trwa ta przyjemność, zasypiam spokojnie, potęgując w myślach liczby naturalne, a za oknem świat szykuje się do burzy.

 

Lubisz też, lato w mieście?

 

zdjęcie: via TheClassyIssue

Dodaj komentarz