Zapraszam na obiadek!!

Koteczki, zbliża się koniec roboczego czwartku, więc jest to dobry powód do naskrobania czegoś dla Was. I dla siebie, bo czymże jest życie bez przyjemności.

 

Taka sytuacja:

 

“No i wiecie, ta dietetyczka mu powiedziała, że 5 posiłków dziennie, makaron to tylko razowy, zero tłuszczu, słodyczy, no i ja nie wiem teraz, bo on nic nie może jeść”

 

Pan ma lat około 30, trochę ponad metr siedemdziesiąt i waży 90 kg.
Znaczy nie wiem, czy dalej ma, bo jak nic nie może jeść to pewnie umarł, albo co.

 

Ta wypowiedź to słowa jego żony, która pewnie też za niedługo umrze, bo nie może smażyć na głębokim tłuszczu, jeść białej mąki, ciasteczek śniadaniowych, dosładzanych jogurtów i tortów, popijanych dosładzanymi sokami i koka kolą.

 

Nigdy nie przepadałam za polską kuchnią, ziemniory z mięsem to nie jest to, co olkizerolki lubią najbardziej. Moja Mama szybko zakumała, o co chodzi ze zdrowym żywieniem i już w podstawówce wiedziałam, co to są brokuły. Miałam nawet krótki okres wegetariańskiego buntu i nie jadłam mięsa, bez ideologii, a przez smak, który mi nie pasował.

 

Potem przyszła era wiecznego “jestem na diecie”, która trwała najdłużej ze wszystkich. Okazało się, że wszędzie są kalorie, więc trzeba się poważnie zastanowić przed każdym posiłkiem, a najlepiej zastanowić się tak bardzo, żeby go nie zjeść. A jak już jeść, no to light, no-fat, low-fat, sugar-free, czyli jedzenie bez smaku, wartości i przyjemności, ot zmielony asfalt, ze szczyptą reklamówki, posypany kartonem.
Aspartam w tamtym czasie był królem każdej imprezy, wiernym przyjacielem i troskliwym opiekunem.
Trochę mi słabo jak o tym myślę teraz, ale jednak priorytety trochę mi się zmieniły, wiec nie aspiruję już do nóg-parówek, chyba do końca życia pozostanę jednak panią-butelką. Smukłą, ale butelką.

 

Zaczęłam czytać etykiety i słabnąć w moich ukochanych, supermarketowych alejkach. Zaczęłam zwracać uwagę na to, co pakują mi do głowy, do rąk, na ciało.
Zaczęłam patrzeć na rzeczy bez żadnych filtrów, różowych, bądź szarych okularów, po prostu na zimno.
I nie spodobało mi się to, że ktoś wbrew własnej woli ląduje na moim talerzu, tylko dlatego, że mam taki kaprys.

 

Podjęłam decyzję i zostałam weganką.
“Ale jak to, to co Ty jesz!!”
“To teraz na pewno będziesz wszystkich nawracać, że mają nie jeść miensa!!!”
“Ale wiesz, że to jedzenie i tak jest przetwarzane?!?!?!”
“Podobno warzywa też czujo, HOW’S THAT?!?!”
“Ale sera też nie możesz i jajków?!?!”
“Głupia moda, kurwa, daj spokój, o chuj ci chodzi”

 

Nie wiem, czy byłabym w stanie nawracać kogokolwiek, jestem jednak bardziej typem Świetlickiego, który przyszedł się kochać, zreszta w naszym świecie jakiekolwiek wyrażanie opinii innej niż przyjęta (czyli:  PRZECIEŻ BEZ MIĘSA NIE BUDUJE SIĘ MÓZG!!!!) kończy się powstaniem kolejnej durnej strony na fejsie.

 

Więc, tak, Kotałki-opałki.
Jem baby z nosa i trawę, na której są krowie placki.

 

Jednak świadomość, że nie przykładam ręki do niewyobrażalnego cierpienia, smakuje jak pierdolona ambrozja.


zdjęcie: via Pinterest

Dodaj komentarz