be normal, kurwa.

Kotałki, czytałam sobie wczoraj taki artykulik (przegląd prasy trwa u mnie z reguły cały dzień roboczy) o papieżu Franciszku i jakimś tam zjeździe duchownych, a clue artykułu to pojęcie rodziny. W sensie niestandardowe, które w jakimś rodzaju głosi papież od homoseksualistów, wykluczonych, ofiar pedofilii, i wszystkich tych, których istnienie od powstania kościoła było systematycznie bojkotowane i pomijane.

 

No bo się panowie nietoperzowie obruszyli, że się nie propaguje normalnej, szczęśliwej i dobrej rodziny.
Czytaj jedna wagina, jeden penis, a do tego gromadka dzieciaków, które wszystkie, jak jeden mąż, pochodzą z prawego łoża, pozycji misjonarskiej i dni płodnych.

 

I tak mię śmiech pusty ogarnął, bo zaczęłam się zastanawiać, czy znam taką rodzinę, która może niekoniecznie spełnia powyższe warunki, ale nie jest przynajmniej dysfunkcyjna.

 

I wiecie co?

 

Nope.

 

Ci wszyscy, którzy nie potrafią kochać (mimo że by chcieli), nie wpadli na to przy jednym z niedzielnych obiadów, ale może nie widzieli tej miłości w domu?

 

Te wszystkie dzieci, które mają wszystko, dosłownie wszystko, już w wieku lat 7 wykazują poważne dysfunkcje, (co ja i moje koleżanki po fachu możemy stwierdzić z całą pewnością – jako odpowiedzialne i świetne korepetytorki), które objawiają się w niesłuchaniu innych, kiedy mówią, braku szacunku dla cudzej pracy, bądź, w drugą stronę – są to dzieci zastraszone i cholernie nieśmiałe, bo ich rodzice nie pamiętają ich imion.

 

Te wszystkie osoby, które chcą tylko chadzać do łóżka, albo wręcz przeciwnie, nie dadzą się dotknąć – na pewno nie wyczytały tego z książek, a pewnie mają jakieś daddy/mummy issues, albo były niedoceniane przez rodziców (HA! też mogę by Freudem, to nic trudnego!).

 

Patolnia to nie tylko rozbite nosy, połamane twarze i zapuchnięte twarze alkoholików, którzy gorączkowo liczą pieniądze z komunii swoich pociech, żeby walnąć jeszcze pół litra przed zmrokiem.
To też te domy, w których codziennie jest zupa i drugie, a w porywach podwieczorek. To te domy, w których wydaje się, że nic nie brakuje, a goście zawsze dostają nie wodę, a sok.

 

Za zamkniętymi drzwiami, między jedną, a drugą niedzielną mszą na 11 ludzie sie ranią, nie potrafią się słuchać, zdradzają się, upokarzają, nie kochają i nienawidzą.
Nie doceniają się nawzajem, nie szanują i nie wspierają.

 

I jakkolwiek gardzę prostą psychologią, to nie sposób odmówić racji stwierdzeniu, że większość naszych zachowań po piaskownicy jest jednak warunkowana tym, co dostaliśmy w najbliższym otoczeniu.

 

Więc, przykro mi. Coś takiego jak “normalna, szczęśliwa rodzina” to coś na kształtu kwiatu paproci.
Może gdyby zamienić to na wzajemny szacunek to bylibyśmy bliżej? Bo pożegnanie sie ze swoimi paranojami, strachami i dziwnymi zachowaniami, w momencie założenia rodziny, wydaje mi się być kolejną mission impossible.


zdjęcie: via Pinterest

Dodaj komentarz