Koty, nie będę nic pisać, ale wpadłam ostatnio na takie coś, co kiedyś popełniłam i pomyślałam, że wrzucę taki wpis, co nie jest wpisem. Jak ktoś dotrwa do końca, to jest przechuj.
„Na czyj koszt żyją ludzie w cudzych wspomnieniach?”
Stanisław Jerzy Lec
Godzina siódma, minut dziesięć. Autobus z numerem cztery nadjedzie za dokładnie
pięć minut. Na przystanku powoli tłoczą się ludzie, czekają. Spoglądają na zegarki, jeszcze
nonszalancko, bo przecież zostało dużo czasu. Ich włosy tańczą z wiatrem. Czasem świeci
słońce, latem bywa już gorąco o tej porze. Zimą jest jeszcze ciemno, noc powoli gubi
granatowy blask i przechodzi w smutną szarość. Bywa, że jesienią spadnie im pod nogi jakiś
liść. Kompletnie nie znają się nawzajem, jednak przez czterdzieści minut są sobie w jakiś
dziwny sposób przeznaczeni, ale przecież to normalne, prawda? W końcu takie są prawiła
komunikacji – miejskiej i wiejskiej. Autobus jednak jest bardziej intymny, mniej miejsc, żeby
uciec, nawet wzrokiem, nie to, co w pociągu.
Obce oczy przesuwają się po obcych twarzach, lustrują szyje, piersi, klatki piersiowe
męskie, brzuchy, talie, pośladki, nogi. Stopy. Paznokcie u nóg i rąk. Jedyne miejsce, gdzie
dostęp jest niemożliwy, to wnętrze cudzej głowy, myśli i uczucia, które z pewnością kłębią się
w każdym z osobna, tak jak kłębią się od zawsze, bez względu na porę i miejsce.
Zagłuszane przez muzykę sączącą się ze słuchawek, bądź głośników (w tych
nowocześniejszych autobusach), przez słowa, które wyciekają z gazet, ulotek, książek, a
ostatnio z ebooków, mimo wszystko nie dają za wygraną i obijają się z jednej strony w drugą,
są natrętne i nie dają spokoju, zwłaszcza w miejscu, gdzie nie można nawet poprawić spodni
bez zwracania na siebie uwagi.
Przez te czterdzieści, bądź mniej minut są zamknięci, bez możliwości ucieczki bo praca,
szkoła, cokolwiek, co powodowało nimi, gdy wsiedli do autobusu. O godzinie siódmej minut
piętnaście.
Po prawej stronie od okna. Niewysoki, ale też nie całkiem niski. Zielone oczy, blond
włosy. Zawsze ma na ramieniu taką samą skórzaną torbę. Luźne spodnie, okropne buty,
zawsze trochę brudne, jakby w nocy chodził po błocie. Pełne usta, przygryza wargę. Zbyt
często przygryza wargę dzisiaj, w drugiej połowie najgorętszego lata, które pachnie
rozgrzanym asfaltem i żelazem krwi.
Ona.
Jej dłonie, biodra, piersi, brzuch. Ostatnie kilka miesięcy ma tylko jej zapach, dźwięki, nawet
jeśli to dubstepowe rytmy, układają się w moich uszach w kształt jej głosu i śmiechu.
Ona. Powtarzam to kolejny raz, a imienia nie umiem nawet pomyśleć, bo boli mnie, że jej nie
ma.
Kurwa mać. Nigdy nie byłem nawet typem romantyka. Mickiewicz podobał mi się, kiedy palił
lulki, a nie wzdychał do Świtezianki.
Kobiety interesowały mnie odkąd pamiętam, bo były inne. Inne tą dziwną innością, której
boimy się dotknąć, bo wydaje się być zbyt delikatna, zbyt nierealna, tak jakby one mogły się
rozpaść na kawałki po nieuważnym dotknięciu, nie daj bóg, szturchnięciu.
W przedszkolu więc szturchałem je i ciągnąłem za włosy, bo piszczały wtedy
niemiłosiernie, co strasznie mnie bawiło. W podstawówce grałem z nimi w berka i miałem
nadzieję, że uda mi się ich dotknąć, choć nieustannie wymykały mi się z rąk. Lata gimnazjum
upłynęły mi na graniu im na nerwach, bo jeszcze nie wiedziałem, jak im zaimponować. Czas
liceum i wczesnych studiów był owocny już nie rozkładały rąk pod koniec rozmowy ze mną,
tylko nogi, ich usta były uległe, tak samo jak ich ciała.
Fascynowało mnie, jak szybko potrafiły stać się przymilne i żebrzące o najmniejszą
chociażby cząstkę mojej uwagi, pragnęły słów, dotyku, spojrzenia. Łączyłem je w
najróżniejsze kombinacje, rano blondynki, wieczorem brunetki, po obiedzie rude. Z krzywymi
nogami i ciałami modelek, a także fanek kanapowego wypoczynku, o twarzach pociągłych,
oczach niebieskich, zielonych, brązowych i szarych. Wszystkie na swój sposób piękne i tak
samo żałosne, zazdrosne o każdą chwilę, której nie mogłem z nimi spędzić. Dziwne, jak bardzo były z błagania. Umawiałem się z ekspedientkami ze sklepu
spożywczego, dziewczętami pracującymi na stacji benzynowej, ze studentkami,
maturzystkami, matkami i mężatkami. Niektóre miały wykształcenie podstawowe, a
zachwycały mnie wrażliwością bardziej, niż doktorantki. Błagały jednak tak samo, o coś, co
miało by je wypełnić, dopełnić, jakby one same były zbyt małe.
Zawsze wzbudzały mój zachwyt. To nas wszystkich łączyło, te spotkania miały jedno const,
gdzie a równało się zachwyt.
Nie zakochałem się w żadnej z nich. Uległe ciała były fascynujące właśnie dlatego, że nie
czułem przy nich nic głębszego. Pieściłem je godzinami, słuchałem krzyków, mieszałem swój
pot z ich potem, opadałem na nie bez sił i nie czułem nic.
Ten osobliwy mentalny prysznic kończyłem, wciągając spodnie, przeczesując włosy palcami
ręki zawsze lewej, a prawą na koniec gładziłem ich rozpalone policzki.
Mało z nimi rozmawiałem, nie było to potrzebne, a łóźkowe dialogi nigdy mnie nie bawiły.
Każdą zapominałem od razu po dotknięciu klamki drzwi wejściowych (nigdy nie zapraszałem
ich do siebie).
Czy chciałem je ranić? Miałem zawsze nadzieję, że nie wiążą ze mną żadnych nadziei, nigdy
ich nie pytałem, czy mam rację.
Życie ma to do siebie, że wbrew pozorom, jest dość przewidywalne. Te wszystkie przysłowia
o kryskach i matyskach nagromadziły się i nad moją poligamiczną głową.
Za cholerę nie umiem sobie przypomnieć, gdzie zobaczyłem ją pierwszy raz.
Pamiętam, że było duszno, zresztą potem przypełzła burza z piorunami. Ona bała się burzy,
szczególnie grzmotów.
Pamiętam jej wyprostowaną sylwetkę, wydawała się jakaś… czysta? Zwróciła moją uwagę
tym, że paradowała z głową uniesioną wysoko, ale nie patrzyła na ludzi. Ba! Nie patrzyła
nawet na mnie, chociaż próbowałem ściągnąć jej wzrok na siebie.
Zanim zdążyłem się poczuć urażony, że nie zwróciła na mnie uwagi, wypadła jej z rąk
torebka. Kobiece pierdoły potoczyły się po chodniku: szminka, tampony, lusterko. Chusteczki
– nawilżone i higieniczne. Klucze, skarpetki (!), okulary. W momencie klęczałem przed nią i zbierałem ten uliczny bałagan z powrotem do jej torebki,
nie patrząc na jej twarz.
Uniosłem wzrok dopiero, gdy usłyszałem bardzo zdecydowane „dziękuję”. Miała mocny głos.
Spojrzałem i przepadłem. Nie wiem do dziś, czy była piękna – obiektywnie. Miała
najsmutniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widziałem.
Czy jest sens ją opisywać? Maluję jej twarz w swoich myślach niezliczoną ilość razy i za
każdym razem to boli tak samo. W jej twarzy znalazłem to, czego szukałem tak długo, nie
mając nawet świadomości, że tego pożądam. Była moim Innym, ręką, która byłaby w stanie
dokończyć mój autropotret, moim wiecznym przypomnieniem o braku, który mnie wypełnia.
Moja pustka wewnętrzna nagle nabrała sensu, prześwitywał w jej włosach.
Nie żebym od razu sobie uzmysłowił rangę tej chwili – chciałem ją po prostu przelecieć.
Zacząłem swoją zwykłą gadkę, ale nic nie szło po mojej myśli. Musiałem faktycznie zacząć z
nią rozmawiać, bo moje losowe hasła powodowały, że jej brwi podjeżdżały coraz wyżej, a
usta wykrzywiały się z politowaniem. W końcu nie Ona otworzyła drzwi przede mną, ale ja
przed nią i to dopiero dnia następnego, w dzień poznania odprowadziłem ją tylko na
przystanek.
Nigdy wcześniej tak dużo nie myślałem o kimś. Myśli moje zajmowały ważniejsze rzeczy,
fakty, nie domysły. Cały dzień łapałem się na tym, że zastanawiam się, czy ona lubi lody
czekoladowe, czy może raczej owocowe i jak brzmi jej śmiech. Nie umiałem zasnąć tej nocy,
pierwszy raz od lat dziecięcych, kiedy nie zasypiałem, bo bałem się zasnąć z obawy o to, że
już nigdy się nie obudzę.
Umówiliśmy się jak parka licealistów – w parku. O godzinie 17:00. Przyszedłem pierwszy,
Ona minutę po czasie.
Miała krzywy uśmiech i potargane włosy. Koszulkę o kolorze spranej czerni z obciętymi
rękawami.
Pragnąłem jej ogromnie, nigdy wcześniej nie pragnąłem żadnej kobiety tak
bardzo. Każdą wcześniejszą bez problemu prowadziłem do sypialni, bez emocji.
„Najpierw porozmawiamy” tyle zdążyła powiedzieć już na samym początku.
Nie przepadała za lodami, wolała czekoladę. Piliśmy piwo w krzakach i zaśmiewaliśmy się z
każdej możliwej głupoty. Powód jej smutku był oczywisty, ktoś ją zostawił, kochała go na
śmierć, do deski grobowej i tak dalej. Pierwszy raz zabolało mnie, że w czyimś życiu jest ktoś inny (a często umawiałem się z zajętymi dziewczętami). Była zajęta od środka, a takie
zamknięcie trudno sforsować. Kiedyś nawet by mnie to ucieszyło, a teraz?
Teraz nie.
Cała ta sytuacja była tak banalna, że czułem do siebie wstręt. Ja, spijający słowa z cudzych
warg?
Błagam.
A jednak.
Po północy przekroczyła próg mojego domu. Do dzisiaj znajduję jej strzępki w różnych
kątach. Odnajduję ją w szafkach kuchennych, z których wyciągała kubki na kawę. Mignie mi
czasem jej twarz w lustrze w przedpokoju, zagra melodia jej głosu w odkręconym kranie w
łazience. Krzyczałem w tych ścianach już później, gdy odeszła.
Mógłbym teraz opisać każdą ze spędzonych z nią nocy, ale nie ma takiej potrzeby. Nie
urzekło mnie jej ciało bardziej, niż urzekały cudze ciała wcześniej. Było piękne, bo każde
nagie ciało jest piękne nagością, odblaskiem skóry. W tych momentach też była smutna, a ja
nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że widzi na miejscu mojej twarzy jakąś inną.
Urzekła mnie jej prostota i ciepło jej oddechu na mojej szyi.
„Wiesz, to tak bardzo boli, kiedy myślisz, że już nigdy nie będziesz taką samą osobą, jak
wtedy, kiedy byłeś najbardziej szczęśliwy” to powiedziała kolejnej nocy.
Kochałem ją bardzo. Bez banalnych porównać, do świtu mojego życia, czy światła w mroku.
Kochałem ją bardzo, a każdego dnia bardziej, gdy uzmysławiałem sobie jej rychły brak.
Kochałem ją dojrzale i wiedziałem, że odejdzie. Kocham ją do dzisiaj, mimo że minęło już 333
dni, 12 godzin i pewnie kilka minut.
Kocham ją miłością skończoną, taką, która już nigdy nie wróci. Nie jestem idiotą, i wiem, że
nie mogła być „jedyną”, bo kogoś takiego nie ma. Miłość krąży i w różnych postaciach nas
otacza i dopada.
Któregoś dnia nie przyszła. Umówiliśmy się jak zwykle, w parku. Czekałem z piwami w plecaku, a ona nie przyszła.
Chodziłem po mieście pijany, przez całą noc. Rankiem, o 5:22 dostałem maila.
„i tak wiedziałeś.”
Nic więcej.
Wspomnienie dotyku jej ust czasem bywa tak wyraźne, że wypala mi dziury w umyśle.
zdjęcie: via TheClassyIssue
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.