Walętynki.

Jeszcze za wcześnie.
Jeszcze za wcześnie, bo Walentynki dopiero za 11 dni, więc skorzystam z  okazji i wyrażę się zanim będą mnie po buzi trzaskać czerwoności i serca, pozbawione swojej podstawowej funkcji, czyli pompowania krwi (miedzy innymi, do narządów rozrodczych).

Jebie mnie to, czy ktoś mówi sobie na co dzień „kocham”,czy tylko raz na 365, względnie, 366 dni.

Jebie mnie to, czy dziewczęta nakładają pasy, gorsety i malują się szminką w ten jeden niezwykły dzień, który, co za pech, przypada na siarczysty luty (znaczy, kiedyś siarczysty, w sam raz do podkuwania  butów).

Jebie mnie to, czy panowie dają wtedy kwiatki, albo proszą o oralne uciechy swoje wybranki.

Więc po cholerę o tym piszę w ogóle?

Bo sobie pomyślałam o prezentach, i że dam Panom radę.

Dajcie te kwiatki (osobiście radzę dać też przynajmniej tydzień przed, żeby nie dawać jednak raz w roku).

Walnijcie jakąś biżuterią, najlepiej z jakimś grawerem, że nad życie, że bardziej niż własny szpik kostny.

Chluśnijcie z nią tę butelczynę wina, przy tych świecach. Albo advocat, albo co ona tam lubi.

Weźcie na te zakupy cholerne, szarpnijcie się na jakieś buty, albo kieckę.

Albo znajdźcie sobie taką kobietę, z którą walniecie pół litra, albo zjaracie to i owo, obejrzycie koncert Quenn/Led Zepelin/co tam wolicie, zjecie kanapki, zobaczycie film, który nie będzie o miłości, a potem oddacie sie łóżkowym uciechom przez całą noc.
I czerwone będą tylko pasy do krępowania rąk.

A potem sie jej, kurwa, oświadczcie.

No ale to już jak chcecie.

W każdym razie, wszyscy, z okazji tego błogosławionego święta (i nie tylko), pamiętajcie: (tutaj patrzymy na zdjęcie).

zdjęcie: via Pinterest

Dodaj komentarz