miasto czterdzieści i cztery.

Kotałki, rzadko kiedy chadzam do kina, a powód jest prosty:
nie umiem skupić się na czymś dłużej niż 30 minut.

 

Nie ma takiej opcji, muszę przynajmniej tryliard razy obejrzeć sobie paznokcie, a najlepiej je pomalować od nowa, bo mam chwilę czasu, muszę obejrzeć coś w internecie, bo mi się przypomniało, tak jak przypomniało mi się, że mogłabym zrobić sobie herbaty, bo za mało pijam. Herbaty. Poza tym kibelek, lodówka i takie takie.

 

Wybrałam się jednakowóż (oh, jak ja uwielbiam to słowo!) do kina na sławetne już Miasto 44, które pobija rekordy popularności i, oczywiście, wypełniło usta recenzentów bluzgami. Bądź zachwytami, tak jak mnie.

 

Filmy wojenne to nie jest dla mnie jakaś pierwszyzną, tak samo jak książki
(pisałam o tym tutaj koteczki: Nie obchodźmy powstania)

 

więc szłam oczywiście, jako wierna antyfanka okresu polskiej kinematografii po Psach Pasikowskiego, nastawiona negatywnie, bo pamiętam jeszcze Jutro idziemy do kina, które było swoistym faux-paux w temacie “nastolatkowie a wojna” i już na zawsze zapamiętam ten film jako słodkie pierdzenie z przystojnymi panami, naiwnymi pannami i delikatnym nalotem bombowców, które przypominają sklejane modele – też tak cicho latają.

 

Tutaj jest krew, strach, psychodela, masakra, śmierć i ból, a to wszystko przeplatane radością, miłością i pożądaniem, bo oni byli przecież tak bardzo młodzi.
Pierwszy raz nie doszukałam się martyrologii narodu polskiego, spojrzenie płynące z ekranu jest nadzwyczaj świeże.
Powstanie miało być super zabawą, bo wreszcie mieli móc robić wszystko.
Zdobywać kolejne punkty strategiczne, prać wroga w gębę, brać śluby, tańczyć.
Ale nie mieli umierać tak łatwo i szybko.

 

Wbiło mnie w fotel, tak przepięknie smutno.
Dobrze, że przed seansem kupiłam sobie paczkę fajek, a przecież nie palę w tygodniu.

zdjęcie: via Pinterest

Dodaj komentarz