Zawsze do Niego wracam.

Idzie Jesień.

 

Jeszcze będzie pewnie niemożliwie gorąco, tak, że stopy bedą Ci się kleić i lepić do afaltu, będziesz modlił się o zmiłowanie w samo południe, kiedy się zorientujesz, że słońce pali Ci skórę daleko za limfę i tkankę łączną, a gałka ze skrzyni biegów będzie tak gorąca, że będziesz myślał, że na środku dłoni masz blizny.

 

Nieważne, bo Jesień i tak już idzie.
Będzie w coraz szybciej zapadających zmierzchach, kiedy powietrze się materializuje i delikatną mgiełką pochłania krajobraz – jakby ktoś cały czas palił liście.

Będzie w słońcu, które powoli nabierze złocistego poblasku, delikatniejszego niż nachalna, oczojebna żółć lata, jakby nie chciało popalić i tak już, umierających liści.

Będzie w tym zapachu, który zna każdy, a który przypomina wszystkie wrześnie, te, które są zawsze żałobą po lecie.

 

Każdy ma w sobie takie miejsce, do którego lubi wracać w określoną porę roku.

 

Czuję, że obcierają mnie buty. Mój drobny, i w zasadzie lekki plecak, ciąży mi niemiłosiernie, w głowie mam kupę przekleństw, odpalam fajka dla uspokojenia. Idziemy pod górę, w Waranasi nie ma normalnych ścieżek, wszędzie ciasno jak sam pieron, trudno jest przejść tak, żeby kogoś nie nadepnąć, nie potrącić, czy chociaż nie dotknąć.
Na każdym skrawku wolnej przestrzeni Hindusi handlują. Mlekiem, figurkami, paciorkami, crasherami do trawki (na kształt głowy Buddy). Jeśli nie handlują – to czczą zmarłych. Nie tak jak u nas, ale z całą pompą – maszerują w kupie, śpiewają, nosząc na ramionach zwłoki okryte białym prześcieradłem, rzucając kwiaty.

Wszędzie pachnie mlekiem, domy mają kolor orchy. Wszystkie są nierówne, nie do pary, architekt domków szeregowych w moim mieście dostałby pewnie palpitacji serca.
Nagrzana i chropowata skała rzuca trochę cienia, to tu, to tam.

 

Wtaczamy się do hostelu, dogadujemy cenę noclegu, ja z przyzwyczajenia patrzę, czy podają owsiankę, lokuję się w pokoju (jak zawsze w Indiach – bez okien) i wreszcie wychodzę na zewnątrz, na dach, skąd mam widok na Ganges.
Woda jest mętna, jak po solidnej ulewie, lekko faluje, bezmiar jest zachwycający. Stoję daleko i palę kolejną fajkę, ale nie przestaję patrzeć, chcę patrzeć bardziej, chcę sobie to patrzenie zapamiętać, wyryć w pamięci. Wiatr zaczyna wplatać mi się we włosy, powiewają lekko, ciężkie od upału.

 

Jest wieczór, idziemy na pudżę. Jest kompletnie ciemno, granat nocy wpada w czerń, na tle której iskrzą się płomienie świec i odpustowe ozdoby na strojach Hindusów. Tańczą, śpiewają, nic nie rozumiem, za plecami faluje Rzeka. Cicho i spokojnie, tańczy z aksamitem nocy.

Wydaję kilka groszy na kolorowe paciorki (w rezultacie mam ich jakieś milion kilogramów).

 

Podobno Waranasi to jedno z najcięższych miejsc w Indiach – bo brudno, bo capi, bo umarli, bo Ganges taki brudny.

 

Waranasi to najpiękniejsze miasto w Indiach i zawsze do niego wracam jesienią, nie wiem czemu.

Dodaj komentarz