Są różne niedziele, tak jak są różni ludzie.
Czyli są tacy, którzy wstają rano o 7:00, żeby nie marnować dnia, zakładają na siebie milion warstw i trekingowe buty, jedzą śniadanie w biegu, zapierdalają po schodach do auta, nigdy niczego nie zapominają, więc nie wracają się milion razy jak ja, zapalają silnik, i bach jado na super-wycieczkę w piękne miejsce.
Wracają zmęczeni, ale zdrowo, z poczuciem, że ich życie stało się lepsze o ten jeden, w zasadzie kolejny, fantastyczny dzień.
Podziwiam tych ludzi, bo na pewno o 7:30 nie stoją w staniku i majtkach przed szafką ze skarpetami w poniedziałek i dochodzą do wniosku, że muszą założyć spódnice, bo nie mają skarpet do spodni, bo wszystkie gdzieś zniknęły i zostały tylko rajstopy, ale żeby nie było za fajnie, to zostały tylko te za krótkie, których krok po 10 minutach noszenia lekko opada i czujesz się jak popierdolona wersja żeńskiego hiphopowca.
Ale o czym to ja… aha, niedziele.
Niedziele często-gęsto są kacem. Odkąd studiuję to zdarza się to dość nieczęsto, ale to nieważne, bo zawsze w końcu przyjdzie taka sobota, że zalejesz się i pójdziesz spać napizgany w trzy dupy.
Są więc i różne kace.
Najgorszy – kac morderca.
Jeżeli dzień wcześniej piłeś tak dużo wódki, że na zamrażalniku zrobił się szron z powodu częstego otwierania pierwszej szuflady, a Twoje ciuchy typu kurtka i buty znaczą drogę do łóżka, wiedz, że masz spore szanse obudzić się z kacem-mordercą.
On nie zna litości, jak miłość i Bogusław Linda.
Czujesz się jak gówno nawet przez sen, a gdy tylko otworzysz oczy i odetchniesz przez usta, czujesz wódkę, która nie jest już tak pociągająca jak młoda 22-latka z włosami do pasa, ale przypomina starą, smutną prostytutkę w różowym boa, która siedzi w knajpie do odcięcia.
Ty jesteś tą prostytutką, w głowie gra Ci werbel, w brzuchu ma miejsce coś, czego powinny bać się dzieci, a myśli nie istnieją, bo chcesz tylko, żeby przestało Cię boleć.
Kac tego typu męczy jakieś 5-6 h, chyba, że jesteś moim Bratem, to wtedy rok.
Potem, po wymiotach, modlitwie, przeklinaniu boga, w którego nie wierzysz, po rozmowie z samym sobą pt. ‘to nie było tego warte’, wszystko znika jak ręką odjął i można nawet zjeść śniadanie o 20:00.
Dziwny – kac najebaniec.
To nie kac, to po prostu kolejna faza bycia napierdolonym. Wstajesz z łóżka, jest lekko nierówno, bo w sumie czujesz sie super, ale śmierdzisz, ale w sumie masz tyle energii, że mozesz się umyć i zrobić NAJLEPSZE ŚNIADANIE ŚWIATA EVER, ale tylko skoczysz po zakupy, bo nie masz w domu żadnych składników, ale co tam, jest pieknie, można iść.
I robisz te wszystkie rzeczy, łącznie z malowaniem się i wybieraniem nonszalanckiego ubioru na przechadzkę do biedry, wychodzisz z chaty, uradowany faktem, że ominął Cię kac i nagle, JEB.
Nogi cieżkie, pragnienie śmierci i to pytanie, obijające się w głowie ‘po co. było. wychodzić’.
I ostatni – kac lekki.
Kac lekki jest przyjemny – trochę chce Ci się pić, lekko boli główka, ale w zasadzie, nie ma większego problemu z niczym. Z buzi nie śmierdzi alkoholem, ręce się nie trzęsą, budzisz się w miarę wcześnie.
Możesz wyjść z domu, ale po co?
Po co niszczyć ten idealny dzień, ten dar od natury, świata i ziemi, innymi ludźmi i jakąś aktywnością?
Po co?
Czy nie lepiej po prostu poleżeć w łóżku przy zaciągniętych zasłonach?
Włączyć sobie film, który uwielbiasz, ale wstydzisz się przyznać? U mnie to jest zmierzch, uwielbiam to gówno, wiem, że jest beznadziejny i głupi, ale kocham go.
Czy nie lepiej zrobić sobie górę jedzenia, którego nie jadasz na co dzień, bo próbujesz odżywiać się zdrowo i racjonalnie, ale w końcu jest niedziela, i masz lekkiego kaca, więc Ci się należy?
Cieszmy się małymi rzeczami.
Takimi jak dzień ze sobą.
i lekkim kacem.
zdjęcie: via Pinterest
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.