święta.

Bardzo długo mnie nie było, bardzo dużo się zmieniło, bardzo szybko wszystko zapierdala, więc dzisiaj, oczywiście, notka totalnie nie o tym.

 

Nie umiałam się zdecydować, czy lubię świeta, czy nie.

 

Za gnoja kochałam grudzień, niezmiennie odpowiadałam, że to mój ulubiony miesiąc, bo wszędzie na ulicach są światełka, a ja kocham światło, najbardziej światło nocy i późnych wieczorów. Kochałam grudzień, bo były moje urodziny. Kochałam grudzień, bo lubiłam robić prezenty mojej rodzinie (chociaż mój budżet oscylował w granicach 10 złotych na 3 osoby). Kochałam grudzień, bo piekłam pierniki, którymi można było zabijać, takie były twarde i nie chciały zmięknąć, chociaż chowałam je do puszek, dzielnie zbieranych przez cały rok “przy okazji”.

Byłam załamana brakiem śniegu, bo co to za grudzień bez śniegu, a święta to już w ogóle, chała i kapa, zmieszana z błotem i pluchą.

 

W ogóle, bywałam w tym okresie załamana wieloma rzeczami: że nam maku nie zmielą i nie będzie makówek, że kolega od Taty nam nie zrobi karpia (nie cierpiałam karpia i i tak go nie jadłam) i nie będzie karpia, że zapomnę o sianie pod obrusem…
Jak tak patrzę, to musiałam mieć nieźle kortyzol wyjebany jako dziecko, pewnie nie mniej niż niejeden menedżer.

 

Pamiętam, jak jednego roku wywaliło prąd w całym bloku, bo była jakaś konkretna awaria i tego prądu nie było całą noc, a na drugi dzień była wigilia, więc jakby sami rozumiecie, jak się ma piec elektryczny, to średnio upieczesz pasztet w takiej sytuacji. Pakowałam prezenty przy świeczkach i miałam przed oczami wizję braku świąt. Nie spałam pół nocy.
Oczywiście, prąd magicznie przywrócili, wigilia uratowana razem z kolacją.

 

A teraz? Ja nawet nie zauważyłam, że idzie grudzień, cieszę się jak nie ma tego białego gówna, które trzeba zrzucać z auta, nie cieszą mnie moje urodziny, to raczej smutny czas podsumowania, co udało mi się spierdolić przez cały rok. Co stracić.

Nie cierpię pytań “co chcesz dostać”, bo ja bym chciała dostać trochę spokoju i żebym się nauczyła gotować żurek, bo nie umiem, ale takich marzeń nie spełnisz bonem do Zary, czy innej Berszki.

Lubię robić prezenty i to się nie zmieniło, tylko budżet trochę wzrósł, bo też nie kupuję Tacie zapalniczki (już nie pali), Mamie gumek do włosów (i tak nosi krótkie), a Bratu modeli do sklejania.

 

Ale piekę pierniki, bo pewna mała istota skradła mi serce, stąd jestem gotowa wycinać mini piernikowe kurczaki i ryby, no bo one są takie fajne, weź, pasują! (chociaż wiem, że nie pasują, bo w święta zimy robi się gwiazdki i choiny).
I buduję dom – taki, którego nigdy wcześniej nie udało mi się zbudować, o którym nawet nie marzyłam, że może być, którego sobie nie wymyśliłam, bo nigdy nie umiałam dla siebie wymyślić takiego scenariusza, bo zawsze myślałam, że mnie to nie dotyczy.

A jednak dotyczy i ja do tej myśli się przyzwyczajam i ta myśl jest trochę jak te święta za gnoja i wiecie co, bardzo mi tych świąt w życiu brakowało.

Dziękuję, że wszystko jest tak nieprzewidywalne, a wszystko czego szukasz, przychodzi nagle, bo tak jest najpiękniej.
Jestem cała z „tak”, nie widzisz?

 

zdj: via TheClassyIssue

 

Dodaj komentarz