Świąteczne umieranie.

Jebło śniegiem i już nikt nie ma wątpliwości, że nie będzie już cieplej, dni nie będą dłuższe i rano na pewno nie będzie jaśniej.

Nie cierpię zimy.
Kojarzy mi się z nacieraniem (to ten dziwny zwyczaj, który wypełzał co zimę na powierzchnię i powodował, że dziewczyny musiały wracać do domu ze szkoły tylnymi drzwiami. A dokładniej, oknem ze stołówki, przynajmniej ja tak robiłam) i rajstopami pod spodniami.

Teraz też kojarzą mi się z odśnieżaniem Auteczka, drapaniem go po szybkach i gubieniem rękawiczek (jest listopad, za mną już 2 pary, zgubione w czeluściach sama-nie-wiem-czego).

 

Ale kiedyś było inaczej.
Kiedyś miałam dwa kucyki, różową kurtkę na zimę i wiecznie czerwony nos.

 

Listopad był preludium tylko do ukochanych przeze mnie Świąt, których dzisiaj już nie obchodzę, jak wiedzą, z zeszłorocznej noteczki. Albo nie wiedzą, bo nie czytali.

 

Mam te niewiele lat i przychodzi Wigilia. Taki dziwny dzień, który w zasadzie jest jakimś trochę wyścigiem na gotowanie i sprzątanie ostatnich kątów, a trochę największym świętem, z tych wszystkich nadchodzących. Pamiętam do dzisiaj to wczesne wstawanie, jak człowiek się modlił po przebudzeniu, żeby śnieg był, bo bez śniegu to chała. I żeby było zimno, i żeby Mama sobie nie przypomniała, że miałam jeszcze umyć łazienkę.

 

W domu nas była niezmiennie czwórka, i jakoś tak zawsze Mój Brat zostawał z Mamą w kuchni, a ja z Tatą wychodziliśmy z domu i jechaliśmy na cmentarz.

 

Do dziś uwielbiam cmentarze.

 

Uwielbiam je wiosną, kiedy ziemia jest nasycona budzącym się życiem, zieleń jest świeża i obmyta wodą z roztopów, tak jak obmyte są nagrobki, jakoś mniej szare niż zimą.

Uwielbiam je latem, kiedy niebo jest wściekle niebieskie i słońce na niby zapala znicze, bo tańczy na ich szklanych brzegach. Bezwstydnie szeleszczą płatki kwiatów ze sztucznych bukietów, gorąco bucha z nagrzanej, ubitej ziemi.

Uwielbiam je jesienią, kiedy jest najpiękniej, i śmierć przechadza się po wilgotnych nagrobkach, trąca kwiaty, które zostały po Wszystkich Świetych, też umierają.

Uwielbiam zimą, kiedy jest cicho, najciszej, cygańskie gadżety są schowane pod bielą, szare niebo zlewa się z szarymi dróżkami, nawet śmieci wyglądają dostojniej, pokryte śniegiem, a do grobu się idzie na pamięć.

 

I była taka zima, taka jak bywały kiedyś, ze puchem, mrozem i wszystkimi bajerami, ale akurat Wigilia trafiła się szara, a niebo było napuchnięte od cieżkiego śniegu, podszytego wilgocią, który miał zaraz spaść.

Jak zwykle tego dnia, wybraliśmy się z Tatą na cmentarz, miałam taką śmieszną czapkę, z długim za tyłek pomponem, zieloną we wzorki.
Moja Mama miała zwyczaj robienia ozdób świątecznych z cytrusów i gożdzików – brało się pomarańcze i nabijało goździkami, żeby ładnie pachniało w domu. Musiały być, tak jak na choince musiały wisieć moje przypałowe bombki w kształcie naspidowanych bałwanów.

 

I tego roku zabrakło goździków.

 

I jeździliśmy z Tatą po Nikiszowcu, śnieg walił płatami o średnicy chyba pół metra, a my jeździliśmy autem i wypatrywaliśmy małych, niepozornych sklepików osiedlowych, których i tak głównym asortymentem była wóda, a były kiedyś takie czasy, że hipermarketów jak na lekarstwo.

 

Chyba nam się udało, myślę, że tak, do dziś pamiętam tylko, że tak sobie jechaliśmy w tej śnieżycy, ja sięgałam wtedy Tacie tylko pod pachę i bawiłam sie tym długim pomponem.
I były prawdziwe święta, najprawdziwsze, najlepsze.

 

zdjęcie: via Pinterest

Dodaj komentarz