Noc.

Już wiecie, co tu się dzieje, no nie.

 

Ja jeszcze sama do końca nie wiem, bo to jakoś wszystko samo wychodzi, wiesz, siadasz przed tą białą kartką i nagle wiesz, że to wszystko, co się dzieje dookoła, kompletnie nie zasługuje nawet na pół słowa, a kiedyś lało się tych słów tak dużo, wiadrami wręcz wypływały mi zewsząd, uszami, oczami i nosem, rąk nie mogłam domyć miesiącami, latami, bo wszędzie walały się słowa, niepotrzebne, zużyte, jak te smutne kondomy w smutnych, mokrych parkach, gdzie kolor asfaltu przylepił się do nieba, a może na odwrót?

 

Odgruzowuję się powoli z tych zdań, które mnie wiązały, motały i nie pozwalały spać, z niektórymi jest tak, że przyczepiają się nieznośnie do palców, i czego tylko się nie dotkniesz, zostawiasz ślady, zawsze wracają, nanizane na nitkach.

 

Ciało i słowo, słowo i ciało, nie da się tego przeskoczyć, słowem wyznaczasz granicę, malujesz to ciało, opowiadasz mu życie, bo ono nic nie rozumie, jest bezwolne i tylko czuje.

A może jest na odwrót, i słowa to tylko kalki, które przeklejają się z ust, do ust, i bez ciał nie mamy znaczenia?
Ciało ma pamięć chwili, którą wyzwalają słowa.

 

***

Jest nieznośnie, okropnie, przejmująco duszno.
Powietrze stoi w miejscu, gęste jak i lepkie jak nieupieczone ciasto.
A powinno być chłodno, na boga, jest środek nocy, w ogóle nie wiem, która jest godzina, bo jedną nogą jestem jeszcze w domu, w Europie, a drugą w Delhi, przed wejściem na lotnisko, gdzie chybcikiem wymknęłam się na peta, bo ostatnio paliłam w Moskwie, gdzie można puścić dymka na powierzchni lotniska, przy kiblach.

Przez 20 godzin czekania na lot można spędzić całkiem sporo czasu przy drzwiach z toalety.

 

Pakujemy się do riksz i pędzimy przez noc, ciemną i głuchą, boję się jak jasna cholera, co mnie w ogóle podkusiło, żeby się kulać gdzieś na koniec świata, mogłam zostać w domu i napawać się miedzysemestralnym nicnierobieniem.

Wiatr rozbija się tu i ówdzie, jeszcze nieśmiało, ale z każdym kilometrem czuję go na sobie więcej, mokra koszulka zaczyna odlepiać mi się od pleców.

Tutaj nawet ciemno jest inaczej, bo coś takiego jak architektura krajobrazu nie istnieje, droga jest oświetlona skąpo i niewstarczająco, co, o ironio, potęguje jeszcze ciszę.

 

Wysiadamy przed hotelem, nazywa się Relax, na zewnątrz jest ruderą, bo cała ulica jest ruderą, pełną śmieci i syfu, którą jeszcze dobroczynnie przesłania mrok, wolę nie myśleć, co będzie rano, kiedy ta ulica wybuchnie życiem i wtłoczy mi się do głowy, ust i oczu.

Najgorsze są psy, łażą pod nogami, panoszą się i mam wrażenie, że się ze mnie śmieją, bo jestem nietutejsza, bo widać, że źle się tutaj czuję, koszulka znowu robi się mokra i na powrót przykleja mi się do pleców, jakbym biegła w jakimś poronionym maratonie.

Trafiam do pokoju bez okien, mój plecak śmierdzi acetonem z bezacetonowego podobno zmywacza do paznokci, który rozlał mi się w bocznej kieszeni, szkoda, że ten plecak jest pożyczony.

 

Tak pięknie było tamtej nocy, szkoda że strach wszystko wykrzywia.

zdjęcie: via Pinterest

Dodaj komentarz