Majowo.

Hej, usiądź.
Ściągnij z siebie wszystko, co przeczytałeś dzisiaj w Internecie, przestań na chwilę nominować znajomych do kolejnego łańcuszka, przestań googlować kto to Niedźwiecki, i czemu Twój ból jest większy niż mój (Kazik, szacun. Od zawsze i na zawsze).

Pogadamy o maju, o tym miesiącu, który ja za dzieciaka pamiętam dwojako:

a) długi weekend majowy, który głównie oznaczał wolne od szkoły i umieranie na rowerze, bo trzeba było jeździć, bo “wszyscy lubimy jeździć przecież”! Tak jak wszyscy w domu lubiliśmy moknąć na środku trasy, powodować kolizje (to akurat głównie ja) i pić wodę ze śmierdzących bidonów.

b) przygotowania do wakacji.

To nie było planowanie pod tytułem “gdzie jedziemy na wakacje”, “ile muszę mieć ciuchów na summer vibe”, ba. To nie było nawet cieszenie się na faktyczne plany, które wtedy miałam! To były takie przygotowanie które dopiero teraz, po wielu latach, widzę. To takie przygotowania, do których co roku od jakiegoś czasu wracam myślami.

 

Maj był specyficznym miesiącem, kiedy po deszczu zaczynał powoli pachnieć ciepły asfalt. To pierwsze, takie całkiem pierwsze, burze.
Lżejsze plecaki do szkoły, bo tak jakoś wszyscy powoli czuliśmy już, że idą wakacje, chociaż tak naprawdę było jeszcze za wcześnie.
To pierwsze przerwy na podwórku szkolnym, gdzie biegaliśmy jak oszaleli i nikt nie słyszał o ADHD, a na pewno wszyscy mieliśmy ADHD, pijani pierwszym mocniejszym słońcem, niemożliwie szczęśliwi, że można sweter zdjąć i wystawić na ciepło przedramiona.
To nauczyciele, którzy patrzyli na nas i uśmiechali się pod nosem, kiedy widzieli ten ogrom energii, buzującej w nas i we wszystkim dookoła, jakoś tak byliśmy spleceni z tym śpiewem ptaków, wiatrem i temperaturą w okolicach 20 stopni, a to wszystko wyrażone w okrzykach typu “zostaw, nie dotkła go piłka, jeszcze raz rzucasz!!!”
To wysoka trawa, jeszcze nieskoszona i oparzenia od pokrzyw.
To lżejsze wstawanie, bo jakoś w maju się łatwiej wstaje, kiedy wszystko zaczyna żyć już o 5 rano i czeka.
To błądzące za okno spojrzenia wszystkich w klasie na ostatnich lekcjach.
To szczypiące po kostkach zimne poranki, kiedy się szło do szkoły na 8 i naprawdę patrzyło się na niebo, bo nic innego nie mieliśmy.

I to nie jest tekst w stylu, że kiedyś było lepiej, to tekst o tym, że pewne rzeczy pozostają niezmienne.

Siedziałam dzisiaj w kuchni, 20 lat później i patrzyłam, jak niebo zachodzi i pamiętam, jak patrzyłam na te zachody wtedy i tak samo dziś nie umiem powiedzieć, czemu tak bardzo mnie to ciągle wzrusza.

zdj: via TheClassyIssue

Dodaj komentarz