jak w domu.

Trochę odwykłam, Koty, mea culpa, ale w sumie, who cares, co.

 

Od czwartku do wtorku mamy 5 dni. Czy jakoś tak.
(od zawsze nie wiem, ile mam lat, nie wiem, jak liczyć godziny – nawet zaczynając od północy, za gnoja mi wychodziło, że dzień nie ma 24 godzin, tylko więcej, daty kalendarzowe nigdy nie pokrywały się z tymi, które były na kalendarzu faktycznie i tak dalej.
Syndrom wiecznego nieogaru, gdyby był taki, to byłabym książkowym przykładem).

 

Po 5 dniach, w końcu mogłam usiąść na szarym, przybrudzonym fotelu, najulubieńszym z ulubionych, uchylić okno, odpalić silnik, odpalić peta, wepchnąć radio do miejsca na radio, tak żeby się wszystko odpowiednio stykało, wrzucic jedynkę i jechać.

 

Byle dalej.

 

To nie jest łatwa miłość, wiesz.

 

Przymarznięte szyby zimą, tak mocno, że nie uchylisz i nie zapalisz petka, a moje auticzko jest najlepszym miejscem na ziemi do palenia kiepów.

 

Szyby pokryte od środka lodem, bo gdzieś tam, w którymś miejscu jest wilgotno i ta wilgoć jest nie do wyłapania.

 

Niemożność odpalenia przy -15, bo rozładowany akumulator daje o sobie znać w najmniej odpowiednim momencie. Rozładowany przeze mnie, bo zadowolona z prostego parkowania, zapomniałam o wyłączeniu świateł.

 

To jazda we mgle, kiedy zbity lampa z przodu powoduje, że jest to walka o życie z nosem przyklejonym do przedniej szyby i błąkającą się po głowie myślą, że zginę, kurwa, marno przez to, że nie chciało mi się jechać do mechanika.

 

To umieranie z gorąca podczas letnich wycieczek gdziekolwiek, kiedy wszystkie szyby są otwarte do końca, tyłek przykleja się do siedzenia, a ja jestem jak zawsze zachwycona tym, że w radio leci Majkel, a ja mijam zielone łąki, a z tyłu powoli dogania mnie koniec kolejnego dnia, zamknięty w coraz chłodniejszych podmuchach wiatru, w coraz bardziej różowym niebie, w światłach samochodów, które jadą z naprzeciwka.

 

To są niezliczone kilometry, które nabijam na liczniku, bo nie mogę usiedzieć na miejscu, bo najlepiej mi się siedzi w tym przenośnym, mobilnym domu, z którego wszyscy się śmieją, bo jest przyrdzewiały, w schowku znajdziesz tylko puste paczki po petach i sto kabli z wejsciem USB, z tyłu pluszowego misia, 40 par butów, które nie wiem skąd sie wzięły, śpiwór na wypadek apokalipsy, rolki i wszystko to, czego zapomniałam wyciagnąć i zataszczyć do domu.

 

To są mokre ulice, błyszczące granatem, rozświetlone blaskiem nocy, które lekko dotykają opon z brudnymi felgami, te tylnie są chyba trochę pęknięte.

 

Jestem taka trochę jak to auticzko, wiesz.

Może dlatego tak dobrze się rozumiemy.
Doskonale niedoskonali.

 

zdjecie: via TheClassyIssue

 

 

One Response to “ jak w domu. ”

  1. I oby jak najdłużej w tej symbiozie. Bo do nowego znowu trzeba przywyknąć, a zawsze ryzyko że od razu to się tak nie dogadacie. Chociaż wtedy to nowiuteńkiego przygody. Pozdro Olu❤️

Dodaj komentarz