it’s been a while.

Kurwa.

 

Pierwszy raz od ponad roku zdarzyła mi się taka przerwa, nie.
Pisanie stało się nieodłączną częścią mnie, wszystko co robię, się z tym wiąże – to, co widzę i słyszę, myślę, jak opisać, jak zagrać słowami, bo nie umiem śpiewać, nie umiem pisać muzyki, nie umiem malować, nie umiem programować, projektować, nawet nie umiem wyrzucić żwrku od kota do kibla tak, żeby go nie zapchać, ani wysunąć karty SIM z telefonu tak, żeby nie jechać do punktu serwisowego, bo mi się zablokowała w środku aparatu.

 

Nie umiem tworzyć nic oprócz świata, w którym każde słowo ma swoje miejsce, bo to JA je tam kładę, a słowa są tak ważne, że zawsze pamiętam, gdzie je zostawiłam. Nie tak jak majtki, albo wybielacz do ubrań, którego znalezienie zajeło mi ostatnio 2 godziny.

W każdym z tych słów zamknięta jest jedna z projekcji mnie samej, którą kiedyś stworzyłam.
Którą ktoś współtworzył, bo na to pozwalałam. Żeby cudze słowa stawały sie ważniejsze niż moje własne.

 

Chcesz zobaczyć?

 

Było lato, 2010 rok.
Byłam po pierwszej sesji w życiu, wszystko poszło doskonale, bo dwóję dostałam w życiu raz, z kartkówki z matmy w 4 klasie podstawówki i już nigdy nie pozwoliłam sobie na takie faux paux.

 

Moi znajomi mieszkali w takim śmiesznym mieszkaniu na obrzeżach Sosnowca, klatka schodowa była brudna, a ściany w kolorze brudnej, 20-letniej brązo-żółci.
Szłam po wyludnionych ulicach, sobotnim popołudniem, było ciepło, ja miałam na sobie spódnicę, oczywiście czarną, kończyła sie zaraz za tyłkiem, do tego rajstopy, o wiele za grube na taką pogodę. Włosy do połowy pleców, blond (też nie wierzysz, że byłam kiedyś blondynką?).

W ręce miałam 3 desperadosy, bo była promocja, to wziełam, chociaż nie przepadam za piwem, ale znowu sobie wtedy przyrzekłam, że nie piję wódki, bo piłam wczoraj.

 

Mieszkanie było chyba ciasne, ale czyste, pełne ludzi, których nie znałam. Piwa schowałam do lodówki, stały na drzwiach, ktos otworzył drzwi, wypadły, w kuchni jebało piwem, ja do ręki dostałam kieliszek i wódkę.

 

Było fajnie, byliśmy bardzo młodzi, gadaliśmy o najważniejszych pewnie rzeczach na świecie – na tamten moment – aż w końcu, kiedy kładliśmy się spać, poupychani na materacach, łóżkach i gołej podłodze, była chyba 5, albo 6 rano, jeden z moich kumpli, podniósł się na łokciu i zapitym głosem powiedział do mnie:

 

‘Ola, tak sobie myślałem, że ty jesteś sama, bo z Tobą musi być coś nie tak’

 

Powiedział na głos to, co towarzyszyło mi w życiu odkąd pamietam. Strach, że coś jest ze mną nie tak, jak być powinno.
Że jestem za gruba, za wylewna po alko, za złośliwa, za uczuciowa, za dużo głupkuję, za dużo myślę, za bardzo się boję, boję się codziennie, za dużo narzekam, płaczę i się stresuję wszystkim, dlatego nikt mnie nie chce.
Plus, nie wiem, o co chodzi w życiu, a ludzie, którzy nie wiedzą, są gorsi, na pewno tak jest, no nie?

Nie chodzi o to, żeby wiedzieć. Nigdy się nie dowiesz.

Ale myślę, że spacer ze sobą jest dobrym początkiem.  Nie dlatego, że nie mam z kim iść. I nie dlatego, że jestem skazana na siebie, ale dlatego, że to ja. Nawet, kiedy mam brudne włosy i spuchnietą nogę, bo dalej jestem po kontuzji, a dzień ma się ku końcowi.

 

Potem wypierdalam fejsbuka z życia.

Nie przeglądam już Insta, kiedy nie mam co robić, nie udostępniam obrazków z internetu na swojej tablicy, znikam z sieci, wiesz, bo w sieci nie ma słońca, nie ma powietrza, nie ma życia. W łączach nie płynie nawet kropla krwi.
Oprócz pewnego wyjątku. Ale ten wyjątek jest najpełniejszym dowodem na życie, wiesz.

 

Wychodzę na dwór, i oddycham, wiesz, głęboko, bo rzuciłam palenie i mimo tego, że jest sobota, nie mam kaca, od ponad 3 miesiecy nie mam kaca, kto by pomyślał.

 

Nie rozciągam już siebie na nitkach, które trzymają cudze ręce, które zwisają z cudzych warg i kryją sie w cudzych kieszeniach, między kluczami, a drobniakami na chleb.

Juz nie chcę być kimś innym.

zdjęcie: via Pinterest

Dodaj komentarz