Hello, S.

Od lat uwielbiam wrzesień.

To najlepszy miesiąc, bo nie przekracza zazwyczaj magicznej bariery 30 stopni, kiedy odmawiam oficjalnie funkcjonowania i leżę jak ameba, czekając na śmierć poprzez rozpuszczenie.

Zawsze trochę tęsknię za szkołą, zazdroszczę dzieciakom nowych zeszytów, które pachną najpiękniej, nowych piór.

Pióro do jest osobny temat, wybaczcie. Do klasy maturalnej nie uznawałam długopisów, były zbyt bezosobowe, ich używanie nie wymagało żadnego wysiłku. Wszystkie wyglądały tak samo i nikt ich nie szanował, bo były tanie i nie było problemem dostać je w każdym sklepie, czy kiosku. Długopis to produkt „przy okazji”, do niego się nie da przywiązać.

Ja miałam przez kilka dobrych lat pióro z zenita, pokazała mi je Mama, kiedy kolejne pióro z supermarketu uległo awarii, wybrałyśmy się do mojego absolutnie najbardziej ukochanego sklepu na świecie – Papirusa. To był sklep papierniczy, w którym na tamte czasy, dla mnie było absolutnie wszystko: od świecących papierów, po pastele olejne w 12749485 kolorach.

Prowadzony przez 2 starsze Panie, które z każdym rokiem siwiały coraz bardziej, pokazując mi zeszyty w formacie B5, które strasznie lubiłam.

Tego sklepu już nie ma, w tym roku został zamknięty, a w jego miejsce pojawił się bank. Nie jestem skłonna do narzekań (znaczy, staram się), ale widok zasłoniętych szyb i pustej wystawy złamał mi serce, znowu ktoś mi zabrał dzieciństwo, ja do tego sklepu lubiłam chodzić do teraz, czułam się zawsze trochę lepiej w otoczeniu tych wszystkich pięknych rzeczy, dzięki którym inni ludzie też robią piękne rzeczy, a nie tylko kryklają na kartkach zeszytów na przykład kutasy, kiedy nikt nie widzi.

Pierwsze pióro zenit miałam w kolorze granatowym, ze złotym wykończeniem, stalówka była srebrno-złota, cieniutka i delikatna, z równie delikatnym grawerem. Było tak piękne, że zakochałam się w nim od razu, dzielnie znosiło kilometry pisanych notatek, wierszy i uwag w stylu „Pamiętaj o legitymacji”, bo zawsze zapominałam przynieść do podbicia.

Co jakiś czas musiałam je wymieniać, bo miały skłonności do wylewania i kiedy kolejny dzień chodziłam z grantowymi od tuszu placami, trzeba było się pożegnać i zamienić na nowe.

Potem przyszedł czas totalnego rozstania, na maturze nie można było pisać piórem, więc moja miłość usychała z końcem roku, żeby nie wytrzymać natężenia i szybkości pisania na studiach. Po kartkach zapisanych piórem nie dało się kryklać neonowymi zakreślaczami, bo tusz się wywabiał,a wiadomo, że na studiach notatki bez zakreślania na wściekle różowy każdej ważnej informacji (jakieś 95% kartki) to jest jakaś porfanacja, a nie notatki.

Długopisy dawały radę bardziej, niestety. Jednak moja skłonność do celebracji drobnych czynności spowodowała, że kupowałam tylko te z BIC-a, z niebieskim wkładem, żółtą obudową i niebieską skuwką. Płynnie przemieszczały się po kartkach, pomagały zdawać egzaminy i mogłam nosić po 5 w torbie, nie wiedząc o tym, że mam chociaż jeden.

Dzisiaj piszę na kompie, ale wiem, że mam w którymś zakamarku różowe pióro marki zenit.
A wiersze piszę różowym długopisem z wkładem, który imituje tusz, bo nie umiem tego pióra znaleźć, a myśl o kupnie nowego, nie w Papirusie, znowu łamie mi trochę serce.

zdj: via Pinterest

Dodaj komentarz