Ciapąg.

Miałam dzisiaj zrobić porządek w skarpetkach, ale gdybym to zrobiła, to blogasek zarósłby pleśnią i brudem, bo mam milion skarpet, każdą nie do pary, w tym kilka takich, z którymi nie umiem się rozstać, mimo że w nich nie chodzę.

 

Także będzie lekko i przyjemnie dziś, bo już półmetek tygodnia, a ja znowu jestem w formie.

 

Piękny dzień zimowy to był. Zaraz na początku stycznia. Postanowiłam jechać do pracy pociągiem, bo teraz jeżdżę do pracy 20 km i pomyślałam, że pociągiem będzie taniej, a poza tym, ja kocham pociągi, a pociągi zimą to już w ogóle.

Kilkadziesiąt razy wchodziłam przed tą przejażdżką na stronę PKP i sprawdzałam rozkład, żeby zminimalizować do zera ryzyko wyjebki, w godzinie na przykład.

 

Dumna z siebie dobiegłam do kasy, o mało nie skręcając karku na lodowym chodniku.
“Do Pszczyny na 9:38”
7 złotych, czaisz. Coś te taniej mi nie pasuje, ale olewam temat, będę myśleć w pociągu, bo zaraz mi spierdoli.

 

Tup,tup,tup na peron.
Jedzie.

 

Coś za szybki ten pociąg. Za duży jakby. I jedzie do, kurwa, Wiednia.
Dawno nie jeździłam pociągami, to myślę, że pewnie się coś pozmieniało i mogę do takiego wejść, drogiego pociągu, na mój bilet za 7 złotych, który teraz wygląda jakby był za 1 złoty.

Myślę i wchodzę.

 

Bach. Pan konduktor się materializuje przede mną w momencie, prosi bilet, podaję.

 

“Pani ma zły ten bilet”.

 

Jak to, zły. Jak to zły, kurwa, mam bilet. Już chcę to powiedzieć, ale patrzę i widzę, że jest ważny od 9:58. A ten pociąg jedzie 20 minut wcześniej. Albo babka w kasie nie zakumała, albo myślała, że się nie kapnę i miała rację.
Próbuję wyjaśnić.
Nie.

 

Mam kupić nowy bilet.

To mnie będzie kosztowało 66 ziko. Za 20 km po szynach.

Mówię, że nie mam tyle pieniążków i na karcie też tyle nie mam, co jest kłamstwem.

A czy ja mam dokumenty. Ano mam. I sobie szybko kalkuluje, że mam prawko stare, na stare nazwisko, i że mandacik mi może na to wypisać.
Ryzykowne, ale dalej jestem w dziarskim humorze, bo Szklaną pułapkę widziałam w święta 2 razy, więc – jupijajej.

 

Tup,tup,tup – idziemy do przedziału konduktorów, siedzi tam drugi Pan konduktor, a ja się dowiaduję, że skoro opłata ma być uiszczona nie teraz, to ja za ten bilet zapłacę 167 złotych polskich. Za 20 km po szynach, czaisz, kurwa.

 

Już, już, mam zapłacić kartą, ale myślę sobie, że póki mam buty na nogach, to nie jestem w tak chujowej sytuacji, jak Bruce.

 

“No nie wierzę, proszę pana, ja byłam bezrobotna 3 miesiące, a teraz w końcu znalazłam pracę i za ten bilet, żeby do niej dojechać, to ja teraz połowę wypłaty zapłacę, którą dostanę dopiero za miesiąc” (w tym zdaniu jest tyle kłamstw, że mam czarny język).

 

Patrzy na mnie przeciągle ten pan konduktor i już widzę, jak mi leci koło nosa prawie dwie paki, a on:

 

“A to ile Pani ma?”

 

Miałam 14 złotych.

 

Do pracy jeżdżę autem.

zdjęcie: via TheClassyIssue

Dodaj komentarz