Ambrozja.

Jest taki napój, który jest przepustką do dorosłości, i wcale nie jest to browar z puszki (ciepły, bo trzymany w czarnym plecaku w największym upale), ani czysta wódka (też ciepła, bo kupiona przed wyjściem na imprezę, żeby ją wypić na dworze).

 

Nie. To jest kawa.

 

Nigdy nie kumałam tego podjaru na jej punkcie: była czarna, śmierdziała i latały w niej jakieś syfy (taką kawę pili moi rodzice, zanim stali się szczęśliwymi posiadaczami ekspresu przelewowego).
Mistrzem Ohydnej Kawy był mój przyszywany dziadek: szklanka z cienkiego szkła, obowiązkowo czerwony, plastikowy koszyczek, do połowy grunt, od połowy wrzątek, po sam rant. Taką siekierę pił codziennie rano i obserwował ludzi ze swojego nieśmiertelnego stołka przy oknie. Palił miliony kiepów, które skręcał sam, i kopcił z zażółconej wiecznie fifki. Obrazu dopełniał stary, rozciągnięty podkoszulek i opadające, zmechacone dresowe spodnie, do których zawsze przyczepiały się ciciki i wiórki taniego, suchego tytoniu.
Zawsze mi machał z okna, krótka firanka powiewała, a dziwnie łysa ręka (reszta dziadka była schowana za firanką) zawisała w powietrzu.
Już dawno nikt nie pił kawy w tym mieszkaniu.

 

Pierwszą wypiłam w liceum. Razem z przyjaciółką dostałyśmy lekkiego jobca na punkcie tego napoju i
spędziłyśmy niezliczone godziny na plotach, kiedy to w kubkach systematycznie ubywało kawy z mlekiem.

Nigdy nie zapomnę tej drogi do jej mieszkania: latem, wiosną, zimą i jesienią. Szło się jakieś 20-30 minut, zawsze witało mnie w drzwiach pytanie “to kawa?” Odpowiedź nigdy nie była przecząca.

To jeszcze były czasy, ah! rozpuszczalnej. I w sumie to lura straszna była, jak teraz się zastanawiam. Ale od pół litra na głowę, wypitego w 15 minut, się też nie zaczyna od razu.

 

Potem przyszedł czas na Masalę.

Jak się domyślacie, to znowu tyczy sie Indii (ostatnio nawiedzają mnie systematycznie, a zawsze tak samo pięknie).
Jesteśmy padnięci jak stado nieżywych szczurów, kiedy docieramy w końcu do jakiejś knajpki w środku Goa, która nie jest ekskluzywna, a ceny nie porażają, tak jak wszędzie, bo są dostosowane do zarobków grubych

Rosjan, którzy zarabiają miliony monet.

Siadam przy białym stoliczku, okrągłym, drewnianym (już chyba nigdy się nie dowiem, czy to prawda, czy mi się tylko wydaje, że tak to wyglądało).

Proszę o kawę, a najchętniej o pistolet, bo jestem wymęczona i najchętniej wróciłabym do domu. Natychmiast.

 

Mija oczywiście milion lat, wypaliłam sto kiepów, a kelner nadal się nie pojawia. Moje zniecierpliwienie i ogólny wkurw ma rozmiar Oceanu Indyjskiego, jestem rozżalona, bo jeszcze tylko JA nie dostałam, dlaczego, na dodatek śmierdzę potem.

 

W końcu, pojawia się On. Czajnik. Srebrny, wygląda jak imbryczek, lśni w świetle gołych żarówek, wyszorowany pewnie drucianą szczotą, stoi przede mną i czeka.

Czeka też drobniutka filiżanka, w kolorze białym.

 

Zamówiłam z mlekiem, bez cukru.

 

Dostałam najdziwniejszy napój na świecie – mleczny, lekko słodki i przepyszny. Nie umiem kompletnie opowiedzieć, do czego był podobny, bo nigdy wcześniej ani później nie piłam czegoś takiego. W momencie zrobiło mi się dobrze, tak dobrze, że nie chciałam z tej knajpy wyjść, tylko siedzieć i pić tą kawę do śmierci.

Sekret tkwi chyba w tym, że Hindusi gotują kawę z mlekiem i przyprawami i uwierzcie mi, że starbucksowe chai latte czy inne nawet nie stało koło tego. Co wiecej, gdyby stanęło, to musiałoby paść, bo nie dorasta mu nawet do sznurówek.

 

Dzisiaj piję czarną, sypaną. 2 łyżeczki jak jest lekki ranek, 3, jak ciężki.

A Ty, jak lubisz?

 

zdjęcie: via Pinterest

Dodaj komentarz