Piździrnik.

Ja już tak dawno nie pisałam, że ja nawet nie wiem, czy jeszcze umiem, no ale let’s check.

Piździrnik.
Ah, co to był zawsze za miesiąc.
Jak się chodziło jeszcze do szkoły, w sensie podstawówka – liceum, to już pierwszy szok, że nie ma lata i serio, serio, kolejne 8 miesięcy to jednak będzie to wstawanie o 7 rano, powoli mijał. Nawet człowiek już zaczynał zapominać, że są miesiące w roku, kiedy nie trzeba wstawać o godzinie.

Ja na początku liceum w październiku miałam już najlepszą przyjaciółkę (a nawet dwie!) oraz totalnie nieszczęśliwą miłość, która nieustannie trzymała mnie w szachu przez kolejne dwa lata, o ile dobrze pamiętam.
W październiku pierwszej klasy już na stałe uczestniczyłam w pójściu na peta na krzak (sama paląc dopiero w klasie trzeciej) oraz miałam za sobą swoje pierwsze wyjście na piwo (sama pijąc pierwsze dopiero 2,5 roku później).

W październiku są najgorsze owoce, oprócz jabłek, ale jakoś nigdy nie chciałam odpuścić i nie kupować tych wielkich, zmutowanych brzoskwiń, które mają ostatnie podrygi właśnie na granicy września i października, i zawsze mają brązowe środki i smakują jak styropian.
Ah, no ciężko wypuścić lato z objęć, co roku, niezmiennie.

Pamiętam też pierwszy październik na pierwszym roku studiów, co ja się w ogóle dowiedziałam, że na uczelni trzeba się jednak stawić dnia następnego (SMS o tej treści przyszedł mi od kolegi o 23:00 dnia poprzedniego).
Pamiętam dziki stres, bo przecież każdy mówił, że na studiach to Wy w ogóle zobaczycie, że życie to nie jest zabawa i już nigdy nie będzie czasu na malowanie paznokci (tak, kiedyś malowałam nałogowo).
Więc chyba rzecz jasna, że byłam na granicy zapaści ze strachu, a jak zwykle, okazało się, że życie nie jest zabawą dopiero jakieś 10 lat później, studia owszem, były orką, ale też nigdy w życiu nie miałam aż tak mocnej głowy i aż tak niskiej potrzeby snu.
Końce świata zawsze miały męskie imię, a ilość pieniędzy wydawanych na kserówki starczyłaby mi na operację powiększenia biustu.

W każdym razie, pamiętam powrót do domu dwoma autobusami po ostatnich zajęciach, które kończyły się o 16:30 i myślałam sobie, że no ogólnie jest okay, ale za chuj nie wiem, jak ja się tej cyrylicy nauczę, przecież to jest popierdolone.
Słońce świeciło jeszcze mocno, pamiętam że się śmiałam z kimś w tym busie i liście mieniły się już na złoto, a niebo było czyste i bardzo niebieskie.
Bardzo tęsknię za tymi czasami, odczytuję to jako niechęć do życia w sytuacji obecnej.

Z października tego roku to chyba najbardziej zapamiętam lekturę Saturnina, bo jedyne czego jeszcze nie zabraniają, to swoboda wyboru lektur (zastanawiające jest, że mając wybór, ludzie serio czytają Biankę Lipińską :/).
I ta książka jest bardzo piękna, bardzo ważna i bardzo wciągająca.
Ja Pana Jakuba czytam już od lat, ale każda jego książka kończy się potokiem łez i takim zmiażdżeniem emocjonalnym, że do każdej nowej podchodzę bardzo długo, negując potrzebę przeczytania czegoś, co nie ma opisów genitaliów w środku.
I ja bym chciała być jak Irka kiedyś i tak sobie myślę, czy w ogóle jest jakiś moment w życiu, kiedy już się nie chce być jak ktoś inny?

zdj: via TheClassyIssue

Dodaj komentarz